Serwis informacyjny mieszkańców Barlinka i okolic

 

Barlinek Inwestycje Sp. z o.o.

 

SEWD Centrum Drewna

 

WATEX sp. z o.o.

 

LUX-TRANS

 

Barlinek Inwestycje Sp. z o.o.

 SEWD Centrum Drewna

 WATEX sp. z o.o.

 LUX-TRANS


 wtorek 16 lipca 2024r.   imieniny: Andrzej, Benedykt, Stefan

Reklama

A A A
0 1 1 1 1 1
Image
Trudny początek
Już na samym początku zaczyna się psuć. W Berlinie śnieżyca, loty mają spore opóźnienia, na lotnisku nerwowa atmosfera. Mój lot również przesunięto. Wszyscy czekamy na komunikat o wznowieniu startu. Kiedy po 2 godzinach drzwiczki odpraw otwierają się ponownie, zaczynam czuć smak wyprawy! :)

Kołujemy po płycie lotniska dobre 2 godziny, śnieżyca wciąż przybiera na sile i w końcu dowiadujemy się, że lot jest zbyt ryzykowny i zostaje odwołany. Trafiam do dłuuugiej kolejki pasażerów chcących przebukować bilet. Najwcześniejsza opcja to lot przez Frankfurt o 11 rano następnego dnia. Po nocy spędzonej w berlińskim hotelu, wracam na lotnisko. Od razu uderza mnie widok tablicy odlotów, na której przeważa słowo ‘cancel’. Już po chwili, wiem na pewno - czeka mnie następny dzień w kolejce... Wszędzie tłumy ludzi, niektórzy są tu uziemieni od kilku dni, napięcie wisi w powietrzu. Najpierw próbuję dostać się do okienka British Airways, stamtąd odsyłają mnie do Lufthansy, a ostatecznie dostaję bilet chińskich linii Hainan Airlines, które ponoć swoich lotów nie odwołują nigdy. Mija następna doba i po niemal 3 dniach spędzonych na lotnisku, udaje mi się w końcu wylecieć! Bezpośredni kierunek - Pekin!

Pekin
W samej stolicy planuję zostać krótko, maksymalnie 4 dni na załatwienie wszystkich formalności związanych z wyprawą i na wcześniej już umówione spotkanie z szefem chińskiego wydania National Geographic Traveler! To spotkanie daje mi promień nadziei i myśląc już bardziej pozytywnie, planuje kolejny etap. Jednak już nazajutrz okazuje się, że kupno biletów na pociąg do Harbinu - stolicy Mandżurii, wcale nie będzie takie łatwe. Zajmuje mi to aż 2 dni! Ale już sama podróż - ok.1250 km w fotelach lotniczych, to tylko nieco ponad 7 godzin. Wciąż zaskakują mnie te skrajności i ta nieświadomość przeciętnego Chińczyka, o potędze własnego kraju. Nie wiedzą jak są wielcy...

REKLAMA

Już w pociągu zaczynam czuć osłabienie, z godziny na godzinę jest gorzej, temperatura na zewnątrz w miarę podróży, diametralnie spada (Pekin -2°C, Harbin -18°C). Będzie ciężko. Dojeżdżam na miejsce i czuję, że mój plan spędzenia tu dwóch dni (na załatwienie pozwolenia poruszania się blisko granicy) będzie nierealny. Od razu ląduję w chińskim szpitalu, jestem zmuszony zostać tu parę dni dłużej, żeby dojść do siebie. Nie mogę ryzykować, bo w kolejnym punkcie wyprawy, a tak naprawdę to w tym pierwszym - właściwym, bo bliskim Amurowi, temperatura spadła dziś do -42 stopni! Choroba nie ustępuje, a mnie nosi, mam aż tydzień opóźnienia! Spędzam tu chińskie święto nadejścia zimy (22grudnia), które nie jest obchodzone zbyt hucznie i polega na zajadaniu się tradycyjnymi pierogami (tzw. jiaozi, czyt. dżao-dzy). I tutaj też jestem zmuszony spędzić wigilię. Tradycyjnie postanawiam uczcić ten dzień 12 potrawami. Szaleństwa nie ma, jest za to czosnek, cebula, chińskie korzonki, ujgurski chleb ‘naan’ (pierwotnie przywieziony z Persji, znany też jako ‘chleb indyjski’) i 8 innych dziwacznych ‘dań’:)  Po kolacji zapada trudna decyzja - mimo choroby, jadę dalej, 800km na północny zachód, do ponad 200-tysięcznego miasteczka Hailar. Tam robię tylko krótki postój, by jak najszybciej dotrzeć do Mohe, a stamtąd ... już tylko 100km do Amuru!

Chiński fotograf
Nad graniczną, dla mnie mistyczną rzeką mam spotkać się z chińskim fotografem, pracującym w tych stronach od 30 lat. Rozmowa z nim jest dla mnie niezwykłym źródłem informacji, bardzo konkretnych i pomocnych, ale niestety też źle rokujących... Muszę diametralnie zmienić swoje plany, okazuje się bowiem,  że nie znajdę Ewenków ani Oroczenów tam gdzie wcześniej zakładałem. Oroczeni mieszkają jakieś kilkaset kilometrów od miejsca, w którym się znajduję, a Ewenków żyjących naturalnie i zgodnie ze swą kulturą, w zasadzie już nie ma! Informacje, do których dotarłem wcześniej, głównie poprzez internet, okazały się być dawno już nieaktualne i przekłamane. Już parę dobrych lat temu, wszystkie ludy tunguskie* zaczęto sukcesywnie 'ucywilizowywać'. Ich przedstawicieli wciskano kolejno do bloków na obrzeżach pobliskich miast, tak by mieć nad nimi jakąkolwiek kontrolę. Zatem ostatni Tunguzi, którzy uchowali się od przesiedlenia, są rozrzuceni wzdłuż rzeki, na olbrzymich połaciach niezwykle trudnych - skutych lodem terenów. Moje zadanie odnalezienia ich, poznania i uwiecznienia wydaje się być teraz co najmniej nierealne! Ale nie tracę nadziei, ruszam na ich poszukiwanie!:)

Image

Rybacy!
Udaje mi się dotrzeć do wioski, położonej 90km w dół rzeki. Po 2 godzinach kręcenia się po terenie napotykam nagle tubylca. Krótka rozmowa i właściwie wpraszam się do niego na herbatę (taka stara praktyka:)), już po chwili ruszamy w kierunku jego chaty. Wchodzimy do środka i ... nie mogę uwierzyć we własne szczęście! To właśnie tego od początku szukam! Jego izba przypomina te, które wyobrażałem sobie czytając historie o dziko żyjących ludach. Wszystko jest tu naturalne, a każdy przedmiot potrzebny, konieczny. Cała chata zbudowana jest z bali oklejonych błotem Amuru, pokryta deskami zachodzącymi jedna na drugą. Od dachu do stropu pozostawiona jest celowo pusta przestrzeń, która zimą chroni przed zaciekami, latem zaś wykorzystuje się ją do suszenia darów lasu i rzeki. Całość prostokątnej izby, podzielono na trzy prowizoryczne pomieszczenia: salon;), kuchnię i sypialnię około dwumetrowym murkiem. Sypialnia i salon wyłożona deską, natomiast w kuchni jedynie klepisko. Wszystko wygląda absolutnie zjawiskowo, ale chyba najbardziej interesujące jest samo łóżko... Wymurowane z amurskiego mułu, o dość skomplikowanej, aczkolwiek ciekawej konstrukcji. Pod spodem posiada palenisko oraz system kanałów, przez które wydobywają się ciepłe spaliny - w ten sposób łoże staje się ciepłe i trzyma temperaturę prawie do rana. Podobne to nieco do naszych zapiecków z „Samych swoich”. Bale, glina, jedna dziurawa szyba w oknie, a mimo wszystko w środku jest nawet w miarę ciepło (przy -40 stopniach na zewnątrz), zadziwiające!

Skoro mamy wypić herbatę, to trzeba narąbać drwa, by móc nastawić wodę w czajniku. Ten prawdopodobnie nigdy nie był myty, ale nie przeszkadza mi to, wręcz przeciwnie, czuję się jak w raju, doświadczam wszak długo szukanej naturalności! Mój chiński jest raczej słaby, więc nadrabiam rękoma, rysuję, 'uprawiam' kalambury. Jednak z doświadczenia wiem, że jeśli dwoje ludzi chce się dogadać, to się dogada. Tak też się stało:) Mężczyzna okazał się być rybakiem. Jego żona zmarła jakiś czas temu, został mu tylko syn, który w tym momencie formował cegły do nowego domostwa.

Image

Po półtoragodzinnej herbatce czuję głód, pytam o coś do jedzenia (fonetycznie - ‘szyfana’). Rybak wychodzi z domu do naturalnej chłodni i po chwili przynosi zmrożone na kość ryby, nie patroszone, nie skrobane, bardzo przypominające naszą rodzimą płoć. Bacznie obserwuję każdy ruch gospodarza. Mężczyzna wrzuca ryby do wody o temperaturze, którą nazwiemy umownie pokojową, po czym z niewyjaśnionych przyczyn dodaje doń kilkanaście kawałków lodu. Chcę mu pomóc, pytam więc czy mogę wypatroszyć ryby. Niedowierzając, że potrafię, z uśmiechem podaje mi rybę i nóż. Jego zdumienie trwało krótko widząc mnie w akcji :)

Na przystawkę gospodarz przynosi w miseczce nazbierane latem borowiny, zamarznięte na kość! Później przepyszna ryba, podawana w całości, a na koniec, co okazuje się być tu normą, szklaneczka naprawdę paskudnego chińskiego alkoholu. Mój pierwszy z nim kontakt o mały włos skończyłby się wymiotami, ale niestety, wg tradycji gość absolutnie nie może odmówić tego poczęstunku. Po posiłku, przesympatyczny człowiek pokazuje mi swoje najcenniejsze skarby. Wszystko co ma pochodzi z lasu: kora drzew, huby, lecznicze korzenie (w tym niezwykle cenny ginseng, czyli żeń-szeń, którego dostaję w prezencie!). Każde znalezisko ma swoje ścisłe przeznaczenie, znajdziecie tu specyfik na każdą dolegliwość. Teraz wiem na pewno, tu ludzie natury...

Image

W końcu zebrałem się na odwagę i pytam o nocleg. Gospodarz kiwa głową w szerokim szczerym uśmiechu, a ja wewnętrznie skaczę z radości!:) Za chwilę kolejna dobra wiadomość - przez następne dwa dni będziemy wspólnie jeździć nad rzekę (oddaloną o niecały kilometr) na połów ryb. Dla mnie bomba!:)

O świcie budzi mnie trzask rąbanego drzewa. Temperatura w izbie spadła i jest teraz nie do wytrzymania. Wstaję, by pomóc gospodarzowi. Na podwórzu stoi mały pojazd, widać że własnej konstrukcji, uruchamiany ręcznie na korbkę. Aby odpalić go po nocy, prócz ogniska pod silnikiem, trzeba zlać go kilkudziesięcioma litrami wrzącej wody. Samo uruchomienie pojazdu korbą też nie jest łatwe, potrzeba do tego dwóch 'rosłych' mężczyzn;) Po skromnym śniadaniu złożonym z małych suszonych rybek i borowinie (spożywanej dla zdrowotności jedynie zimą, jak tłumaczy rybak) wyruszamy na łowy.

Image

Amur
To moje pierwsze tak poważne spotkanie z rzeką. Jedziemy 5-6 km to środkiem tej naturalnej granicy, to znów brzegiem po stronie rosyjskiej. Na szczęście nie dane nam było spotkać się ze strażą graniczną...:) Na miejscu rozstawione są już siatki, chłopaki uwijają się dość szybko, ale przy -43 stopniach i silnym wietrze nie idzie wytrzymać. Próbuje posmarować twarz tłustym kremem na mrozy, ale w tym momencie dociera do mnie, że to już nie przelewki - krem zamarzł na kamień. Aparat odmawia posłuszeństwa, chodzi w zwolnionym tempie, praktycznie nie jestem w stanie pracować. Zimny wiatr przeszywa na wylot. Ustawiam się do kolejnego kadru i nagle zauważam kropelkę wody, która skapnęła na obiektyw. Niewiele się zastanawiając chucham na szkło i przecieram je szmatką. Para z ust zamarza w ciągu ułamka sekundy (!) i  w ten sposób pozbywam się obiektywu na cały dzień... Zdobywam tym samym nowe doświadczenie. Rybacy natomiast wydają się nie czuć pogodowego dyskomfortu. Jeden z nich gołymi rękoma (!) wyciąga z lodowatej wody świeży łup. To niebywałe jak bardzo różnią się nasze organizmy... Wydobyte na powierzchnię ryby, momentalnie zamarzają. Jedna z nich wypada nagle z rybackiej siatki - tradycja nakazuje wrzucić ją z powrotem do wody, jednak po kilkunastu sekundach spędzonych na powierzchni trafia do przerębla, martwa. Wszyscy, których tu spotkałem są mieszanką Ewenków z ludem Hydzen, który specjalizuje się w rybołówstwie. Niestety nikt z nich nie wie o mieszkających tu sto lat temu Polakach... Muszę zatem szukać dalej, jednak do końca życia będę miał przed oczyma sceny, które dane mi było tu widzieć. Czas ruszać w drogę. Kierunek - Mangui, ok. 270km na południe. Już wkrótce kolejna porcja wrażeń ... :) 

Image

• ludy tunguskie - ludy zamieszkujące tereny południowo wschodniej Syberii oraz północną część Chin (Mandżuria i Mongolia Wewnętrzna), w ich skład wchodzą m.in.: Eweni, Ewenkowie, Orocy, Oroczanie, Orokowie, Nanajowie.

Obszerna relacja z wyprawy Pawła Chary do Chin sponsorowanej m.in. przez GBS Bank. Projekt "Chiny - kultura – sztuka - filozofia życia" bazować będzie na zdobytych materiałach na terenach Mandżurii. Przypominamy, że jednym ze sponsorów wyprawy jest GBS Bank.

Image

Dodaj komentarz


Wpisy wulgarne, zawierające błędy ortograficzne, hejt, kłótnie, obsceniczne czy obrażające innych komentatorów i naruszające podstawowe zasady netykiety (np. pisane DUŻYMI LITERAMI), nie będą publikowane. Zapraszamy do kulturalnej dyskusji. Nie odpowiadamy na anonimowe komentarze. Zauważyłeś, że któraś opinia łamie prawo lub dobry obyczaj? Napisz do nas redakcja@barlinek24.pl lub użyj przycisku "Zgłoś administratorowi". Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników. Redakcja nie odpowiada za treść komentarzy. Prosimy nie podpisywać anonimowych komentarzy z imienia i nazwiska. Regulamin komentarzy.

Twój komentarz nie został opublikowany? Skorzystaj z fb i komentuj pod postem na naszym profilu B24.

Kod antyspamowy
Odśwież